środa, 11 stycznia 2012
„Ja panu nie przeszkadzałem” - czyli o języku polityków
Dyplomata to
człowiek, który dwukrotnie się zastanowi, zanim nic nie powie. Winston Churchill
Język polityków, nierzadko pretendujących do najwyższych stanowisk w państwie, dawno już stracił miano parlamentarnego, częściej przybierając cechy języka ulicy.
Próba opisania języka polityki musi skończyć się
dziś niepowodzeniem. Stosunkowo łatwo można to było zrobić przed rokiem 1989,
kiedy to jeden nadawca, partia, posługując się ustalonym od dziesięcioleci
wzorem, opisanym później jako nowomowa, zwracał się do narodu z jasnym
przesłaniem. Pluralizm i wolność słowa połączone z łatwością dostępu do
informacji sprawiają, że język polityki XXI wieku (nie tylko w Polsce) stanowi
jako zjawisko społeczne ogromne pole badawcze. Dostęp do środków masowego
przekazu jest jednym z wyznaczników demokracji. Media stają się również środkiem integrującym społeczeństwo,
a także, coraz częściej, warunkiem identyfikacji społecznej. O języku polityki
decydują doświadczenia rozmówców, ich wiedza o świecie i o sobie. Posługują się
oni tym samym językiem, zazwyczaj mówią na ten sam temat, jednak nie mogą się
porozumieć. Dlaczego? Wynika to w pewnej mierze z różnych odbiorców, jakich
projektują dla swoich wypowiedzi. Każdy chce być atrakcyjny, każdy chce
przekonać do siebie, każdy zwraca się jednak do innej publiczności. Zdecydowanie
łatwiej byłoby opisać język poszczególnych partii czy też konkretnych aktorów
sceny politycznej niż przedstawić spójny i jednolity opis omawianego zjawiska w
całości. Dlatego właśnie skupię się na języku polityków, a nie polityki.
„My nie chcemy
prowadzić żadnych walk, my nie jesteśmy partią wojny”
Każde wystąpienie polityka jest swoistym
spektaklem. Aktor pracuje nie tylko na swój wizerunek, ale i na obraz
reprezentowanej przez siebie partii. Stąd tak ważne jest przedstawienie siebie
w jak najlepszym świetle, przedstawianego programu jako najbardziej
odpowiadającego potrzebom wyborców, zaś reprezentowanych wartości jako
najbliższych powszechnie uznawanym. Jednak za każdym razem polityk zmuszony
jest stawić czoło swojemu oponentowi z partii opozycyjnej i – jak nas uczą
doświadczenia ostatnich tygodni – koalicyjnej. „Stając w szranki” (ale również
i „konkury”), zmuszony jest „podnieść rzuconą mu rękawicę”, co nieraz skończyć
się może poważnym naruszeniem dóbr osobistych (chociaż groźba naruszenia cielesnego
w postaci „dostania w papę” od jednego z dzisiejszych ministrów brzmiała
całkiem poważnie). Nie przypadkiem metaforyka wojenna pojawia się tu tak
często. I chociaż „wojna na górze” na razie toczy się tylko „na polu” języka,
to wytoczone „działa” grzmią coraz głośniej.
„Knajackie
słownictwo”
Ważne jest jednak nie tylko to, o co się walczy,
ale i jak się walczy. Język polityków, nierzadko pretendujących do najwyższych
stanowisk w państwie, dawno już stracił miano parlamentarnego, częściej przybierając
cechy języka ulicy. Pełne inwektyw i pomówień wypowiedzi słychać w kuluarach
sejmu na każdym kroku. Naciskani przez żądnych sensacji dziennikarzy posłowie
nie stronią od wszelkiego rodzaju argumentów. Schopenhauer w swej Erystyce
sugerował, że jeśli nie mamy konkretnych zarzutów w stosunku do programu
przeciwnika, najlepiej użyć argumentum ad personam. To zawsze zadziała. „Durny zacietrzewiony
doktryner”, „palant” i „ćwok” to tylko niektóre epitety, jakimi posługują się
posłowie. Proszę sobie teraz wyobrazić polityka broniącego się przed tym
zarzutem: „Nie jestem ćwokiem!”. Świat przeciwników politycznych pełen jest
„rzekomych powiązań”, „tak zwanych zwolenników” i uczestników „układu”. Aluzje,
pytania i przypuszczenia stanowią doskonały oręż w walce politycznej. Oręż,
przed którym bronić się jest bardzo trudno lub nawet jest to niemożliwe.
Wszelkiego rodzaju presupozycje przypisują odbiorcy takiego komunikatu
oczywistą prawdziwość wypowiedzianych słów: „Przed jakim trybunałem powinien
stanąć pan X za nielegalny handel bronią?” W tak postawionym pytaniu nie
podlega negacji to, czy pan X bronią handlował; fakt ten według przemawiającej jest bezsporny.
Zastanawiać się jedynie można nad rodzajem sądu, przed jakim stanie winowajca.
Zdania nacechowane emocjonalnie trudno analizować w kategoriach prawdy i
fałszu. Ich prawdziwości nie można zaprzeczyć ani potwierdzić. Zamaskowane
formy agresji, takie jak plotki i podejrzenia, wyrządzają o wiele więcej szkody,
jako że źródeł ich trudno się doszukać, zatem nie ma się również jak bronić.
Świat nadawcy staje się w ten sposób światem odbiorcy. A o to w polityce
przecież chodzi. Obyczaj językowy ulega stopniowej wulgaryzacji. Wraz z końcem
monopolu władzy publicznej w przeszłość odeszły też sztywne kanony i rytuały
komunikacyjne polityków. Uważa się, że wulgaryzacja języka jest wynikiem
frustracji społecznych oraz wyrazem niezgody na język wzniosłych ideałów
stojących w sprzeczności z praktyką życia codziennego. Jednakże nasilające się
zepsucie obyczajów, nie tylko językowych, może mieć i z pewnością ma negatywny
wpływ na odbiór i interpretację rzeczywistości nie tylko przez młodych ludzi, o
czym boleśnie świadczyć mogą wydarzenia ostatnich dni.
„Da pani
powiedzieć…”
Innym niepokojącym zjawiskiem jest forma, jaką
przybierają dyskusje polityków podczas debat prowadzonych w radio i telewizji.
Prawdziwym odbiorcą ich wypowiedzi nie są dyskutanci zaproszeni do studia, ale
słuchacze i telewidzowie. Celem każdej dyskusji winno być rozwiązanie kwestii
spornej, na przykład szukanie rozwiązania istotnych dla państwa problemów.
Tymczasem dla polityków każde z publicznych wystąpień jest szansą na
autokreację i autoprezentację. Goście zaproszeni do studia przestają być ważni. Ważne jest natomiast, by jak
najdłużej pozostawać przy głosie. Zamiast dyskusji racjonalnej stajemy się
świadkami dyskusji retorycznej, której głównym celem jest zdobycie przewagi nad
rozmówcami. Wszelkimi środkami. Coraz częściej, co obserwować można w debatach
telewizyjnych, również środkami niewerbalnymi. Odbieranie głosu rozmówcy
przybiera coraz częściej formę odbierania fizycznego. Ręce służą już nie tylko
do obrazowania wypowiedzi, ale także do powstrzymywania interlokutora. Twarz
rozgorączkowanego polityka wyraża więcej niż słowa. Zaciśnięte zęby, rozpalone
oczy, napięcie wszystkich mięśni – to nierzadkie obrazki, szczególnie w
programach, do których zapraszanych jest tylko dwóch mających zmierzyć się ze
sobą gości. „Ja panu nie przeszkadzałem, pozwoli pan, że najpierw ja skończę” –
to najczęściej powtarzane zdania przez rozmówców. Niestety przestały one już
cokolwiek znaczyć. Nie bez winy są również prowadzący program dziennikarze.
„Widzę, że pani redaktor jeszcze z szoku nie wyszła” – kwituje rozmowę
wicepremier. Zazwyczaj jedyną konkluzją, którą można wysnuć z pokrzykiwań
jednych na drugich, jest ta, że redaktor prowadzący faworyzuje rozmówców –
odbierając głos aktualnie się wypowiadającemu i oddając go oponentowi.
„Megakreacja
wydarzeń fałszywie relacjonowana przez media”
Tożsamość
partnerów komunikacji nie jest dana z góry, jest niejako konstruowana w czasie
trwania aktu komunikacji. Na początku przekazu kreuje się więc świat pożądany
przez nadawcę, nadaje się rzeczywistości takie cechy, jakie pozwolą później na
łatwe dopasowanie jej do własnego sposobu widzenia świata. Wiedza staje się
władzą. Dzięki niej polityk informujący o kolejnych sensacyjnych wydarzeniach w
ławach opozycyjnych zawłaszcza w pewien sposób przestrzeń społeczną, kontroluje
ją, dzieląc zarazem społeczeństwo. Tak przedstawiony świat jest bardzo
przejrzysty, z wyraźnym podziałem na nas i na nich. Opozycja MY
(„społeczeństwo”, „naród”, „obywatele”) – ONI („lumpenliberałowie”,
„proeuropejczycy”, „postkomuniści”) tworzy czarno-biały obraz rzeczywistości,
którą z łatwością przyjmą wyborcy. Zamiast dokonywać porównań i szukać prób
porozumienia coraz silniej dokonuje się dychotomizacji i konfliktowania opinii
publicznej. Podstawą podziału są wyznawane wartości. Lewica i prawica nie są
już określeniami na wyznawane poglądy polityczne, ale etykietami
wartościującymi. Ocena przestaje mieć charakter merytoryczny, górę bowiem biorą
emocje. Zwolennicy koalicji rządzącej oburzeni są, że „całe to towarzystwo
pluje na rząd”, tymczasem jej przeciwnicy nie obawiają się oskarżyć koalicji,
że „ohydnie kieruje krajem”. Kolejne argumenty każdej ze stron spotykają się ze
stanowczym „nie!”, co zamyka drogę do dalszej komunikacji. Zdanie przeciwne
jest lekceważone, „jedynie, tylko i wyłącznie” nasze pomysły są godne uwagi.
Brak empatii i synergii prowadzi do seansów nienawiści. O „polityczny
bolszewizm i chuligaństwo polityczne” oskarżają się nawzajem wszystkie strony
konfliktu. Jedni „plotą bzdury”, drudzy to „bezczelni kłamcy”. I również w tym
przypadku winą za przedstawiany obraz świata obarcza się nie tylko samych
polityków, ale i media relacjonujące wydarzenia. Dziennikarze oskarżani o
„lincz medialny” stają się już nie czwartą, ale pierwszą władzą. To od nich
zależy, co i w jaki sposób zostanie przedstawione. Kto zostanie zaproszony do
studia i komu zostanie przydzielony tak cenny czas antenowy. Może właśnie
dlatego kwestia agentów wśród dziennikarzy jest ostatnio tak często podnoszona.
„Nie mówmy,
kto, mówmy, że partie”
Jasnemu podziałowi na faworyzowanych swoich i
dyskryminowanych obcych towarzyszy często niejasność i nieprecyzyjność języka.
Niektórym mglistość pojęć pozwala lepiej funkcjonować, zmienność treści słów i
celowa niejasność mogą być jednym ze sposobów manipulacji językowej. Podobnie
jak to było w przypadku nowomowy, nadaje się niektórym pojęciom nowe, nie do
końca sprecyzowane znaczenia. Nie podaje się konkretnych zarzutów ani nazwisk.
Wszystko okryte jest mgłą tajemnicy, „szara sieć” i „układ” stały się już
niemal przysłowiowe. Z takim przeciwnikiem trudno się walczy, ale tworzenie i
podtrzymywanie ciągłej atmosfery zagrożenia sprzyja utrzymaniu władzy i
poparciu dla nie zawsze popularnych reform. „Mamy do czynienia z potężną
prowokacją polityczną określonych sił”. Kto stoi za tymi „siłami”? Kto im
przewodzi? Na te pytania nie znajdziemy odpowiedzi, ale kolejne działania,
których szczegółów nie można przedstawić z uwagi na tajemnicę państwową bądź
dobro śledztwa, pomogą pokonać przeciwnika.
„Polityczna gra” i „polityczne spory” wywołują
obecnie negatywne skojarzenia. Określenie „elity polityczne” to już niemal
oksymoron. Język polityki przestał być językiem dyplomacji i, niestety, coraz
silniej oddziałuje na język, jakim posługujemy się na co dzień, czyniąc debatę
publiczną coraz bardziej zbrutalizowaną, a tym samym zniechęcając większość do
angażowania się w sprawy publiczne. Szczególnie widoczne jest to podczas
wyborów samorządowych. Już dziś widać, że oprócz wielkich miast, gdzie wybory
mają charakter jak najbardziej polityczny, samorządowcy spoza Krakowa czy
Warszawy łączą się w Stowarzyszenia na Rzecz Poprawy Życia, Forum Samorządowe,
Porozumienie dla..., Przymierze Społeczne czy Inicjatywę Obywatelską. Jak się
wydaje, szyld partii politycznej może więcej zaszkodzić, niż przynieść pożytku
kandydatom na radnych. Wielka polityka i spory na górze ustępują rzeczowej
dyskusji, pełnej rytuałów i etykiety językowej. Aż do pierwszej sesji rady
miejskiej, kiedy to członkowie Stowarzyszenia za żadne skarby nie będą chcieli
wyjść z inicjatywą porozumienia na rzecz przymierza z członkami Forum.
Wszystkie
przytoczenia pochodzą z nagrań wypowiedzi polityków prezentowanych w telewizji
publicznej oraz w stacjach prywatnych.
"Znak", nr 12, Rok LVIII, Grudzień 2006.
Subskrybuj:
Posty (Atom)